Ewa Klimontowicz
O Dziadku, dalekich miejscach i o tym, że zsyłka niejedno ma imię. Wspomnienie o Marianie Klimontowiczu
Dziadek oficjalny…
Zaczyna się od babci, Teresy Sołłohub, która, jak się okaże, tak znacząco wpłynęła na życie dziadka – i przyczyniła się do jego kontynuacji, powijając dwoje zdrowych dzieci. Gdyby nie babcia, jej miłość i poświęcenie, kto wie, jak, i czy w ogóle, dziadek by zniósł ciężki i samotny czas wojny. A gdyby nie przekazująca swym dzieciom patriotyczne wartości rodzina babci, kto wie, czy Teresa i Marian spotkaliby się w 1944 r., zakochali w sobie, by potem sprawdzać tę miłość będąc uwięzionymi w dalekiej Rosji, założyć rodzinę i razem się zestarzeć. Babcia w zapiskach wysyłanych do gazety w 1994 r. pisała: Urodziłam się na Litwie. Rodzice byli Polakami i dzieci wychowywali na Polaków, kształcili w polskich szkołach. Mój ojciec, a syn Mariana, zawsze podkreślał wagę polskich symboli i wychowania w duchu szacunku do ojczyzny zarówno w domach jego rodziców, jak i w jego własnym. Moja matka natomiast tłumaczyła mi ów szacunek mniej abstrakcyjnie: Kochali się, ale też Teresa nigdy nie spojrzałaby na chłopaka innej narodowości niż Polak.
Jeśli jednak owa część wspomnień o dzielnym patriocie, żołnierzu AK Marianie Klimontowiczu rzeczywiście ma być formalna i zawierać rzetelne fakty, pozwólmy przedstawić się jemu samemu, cytując fragment z jego CV, lub też Życiorysu, spisanego w Poznaniu, 30 sierpnia 1976 r.
Ja, Marian Klimontowicz, urodziłem się 26 kwietnia 1923 roku w Wilnie. Pochodzenie robotnicze, narodowość polska. W chwili napaści Niemiec hitlerowskich na Z.S.R.R. miałem ukończoną IX klasę dziesięciolatki. Lata okupacji spędziłem w Wilnie. Pracowałem jako robotnik w H.K.P. i uczęszczałem na tajne komplety. W czerwcu 1942 r. zostałem aresztowany za przynależność do tajnej organizacji wojskowej. Po wyjściu z więzienia w czerwcu 1943 r. powróciłem do pracy w H.K.P., utrzymując czynne kontakty z Ruchem Oporu A.K. w oddziale „Przerzut”. Wiosną 1943 r. wstąpiłem do partyzanckiej 6. Brygady mjra „Komara” Armii Krajowej i w niej przybyłem do wyzwolenia Wileńszczyzny w lipcu 1944 r. W kwietniu 1945 r. zostałem aresztowany „za przynależność do polskiej, nacjonalistycznej organizacji antyradzieckiej”, następnie wywieziony do obozu w Workucie i osądzony zaocznie na 5 lat. Po odbyciu kary zostałem zesłany na półwysep Tajmyrski i osiedlony w miejscowości Dudinka. Będąc na zesłaniu pracowałem początkowo jako cieśla, następnie w charakterze technika budowlanego w Tajmyrskim Okręgowym Przedsiębiorstwie Budowlanym. W kwietniu 1955 r. zostałem powiadomiony pismem Generalnej Prokuratury Wojskowej Z.S.R.R. o zwolnieniu mnie z zesłania i zatarciu winy.
Będąc jeszcze w Armii Krajowej, podług wspomnianych wyżej zapisów babci, dziadek nosił pseudonim partyzancki Skrzat. Tajna walka przeciw okupantowi hitlerowskiemu niewątpliwie wymagała od dziadka nie tylko doskonałej kondycji fizycznej potrzebnej do przemierzania wileńskich lasów, ale przede wszystkim wielkiego hartu ducha. Z pewnością to, co dodawało mu siły to nadzieja na zmianę polskiej historii. Jednak, jak pisze babcia, gdy jej chłopca zdjęto z pociągu podążającego z wygnańcami do Polski na początku 1945 r.i aresztowano, przykazując ciężko pracować z dala od ojczyzny, na zimnych i pełnych promieniowania radioaktywnego terenach, wszelka wiara w sprawiedliwość i dobro została poważnie zachwiana. Trudno sobie wyobrazić, jak czuł się na zsyłce dziadek i jak udałoby mu się ją przetrwać, gdyby nie wyczekiwany akt miłości zesłany z ojczyzny w postaci przyjazdu ukochanej.
Sama Teresa tak wspomina tragiczną rozłąkę z Marianem:
Skrzat został wywieziony do Workuty, jego rodzice z młodszym synem wyjechali do Polski centralnej. Kontakt ze Skrzatem się urwał. Początkowo nie miałam żadnych wiadomości o Skrzacie. Dopiero w 1947 r. dostałam jego adres od ks. Sołtana z Kolonii Wileńskiej, którego wypuścili z Workuty, a on po powrocie wysyłał paczki chłopcom, którzy tam zostali. Ks. Sołtan został wkrótce ponownie aresztowany i tej drugiej gehenny nie przeżył… Po uzyskaniu adresu Skrzata mogłam raz w miesiącu wysyłać paczkę i pisać list. Zaczęła się więc korespondencja dość nieregularna, ponieważ listy z łagru przychodziły dość rzadko. Dla mnie te listy stanowiły ogromne wsparcie w borykaniu się z trudnościami codziennego życia. (…) Miałam wielu przyjaciół, ale nikogo tak bliskiego jak Skrzat. Te listy wzmocniły jeszcze nasze uczucie. Postanowiliśmy już na pewno być razem.
Kontakt listowny Teresy i Mariana urwał się, gdy ten ciężko zachorował tuż przed zakończeniem pierwszej kary. Następny list doszedł do zrozpaczonej Teresy z miejsca odbywania drugiego wyroku:
(…) W końcu 1950 roku otrzymałam od Skrzata upragniony list. Pisany był z Dudinki, miasta położonego 300 km za kręgiem polarnym na półwyspie Tajmyr, nad rzeką Jenisiej. Było to miejsce zesłania Skrzata, bez określonego terminu tego rodzaju kary. (…) Ja już byłam studentką I roku kursu medycyny na Uniwersytecie Wileńskim. Przede mną stanęła sprawa wyboru, czy chcę spędzić życie z ukochanym człowiekiem i dzielić z nim los, który go tak okrutnie i niesprawiedliwie doświadcza, czy zrezygnować z osobistego szczęścia i kontynuować naukę.
Teresa wybrała. W sierpniu 1951 r. pożegnała rodzinę, przyjaciół, ukochane miasto oraz – przede wszystkim – uczelnię, z którą rozstanie, jak pisze, bolało najbardziej, i udała się w drogę do niełatwego, ale jakże upragnionego, szczęścia.
Podróż do Krasnojarska przez Moskwę trwała około 10 dni. (…) Dalszą podróż odbyłam statkiem po Jenisieju. Wzdłuż brzegów rosły gęste lasy. Miejscami statek musiał pokonywać niebezpieczne wiry i zakręty, a także omijać skały widoczne w środku koryta rzeki. Widoki były imponujące, a zachody i wschody słońca tak malownicze jak na obrazach Levitana. Z każdym dniem rzeka stawała się coraz szersza, a drzewa były coraz niższe. Nieprzebyta tajga zmieniała się powoli w tundrę. W siódmym dniu od wyjazdu z Krasnojarska dotarłam do Dudinki (…). Wśród oczekujących na brzegu poznałam Skrzata. Był mocno wychudzony, ale oczy mu się świeciły jak dawniej. (…) Porwał mnie w ramiona, a ja zrozumiałam, że dokonałam prawidłowego wyboru(…).
Zakochani, po dokonaniu formalności w urzędzie stanu cywilnego, dostali od przedsiębiorstwa, które zatrudniało Mariana, samodzielne mieszkanie, które stanowiła jedna izba.
Z okna roztaczał się widok na skarpę i rzekę, która w tym miejscu miała ponad 7 km. (…) Nie mieliśmy dosłownie nic. Zamiast tapczanu były zbite deski, na które ułożyliśmy specjalnie uszyty odpowiednich rozmiarów worek i wypchaliśmy go wiórami /siana ani słomy w tej części świata nie było/. (…) Byliśmy szczęśliwi, że nareszcie, po siedmiu latach rozłąki, jesteśmy razem.
Warunki klimatyczne w Dudince były dla nieprzystosowanych okrutne. Tak opisuje je babcia:
Mieliśmy przez 3 miesiące zimowe polarną 24-godzinną noc, a przez letnie 3 miesiące tzw. białe noce. Słońce było widoczne na horyzoncie przez całą dobę. Mrozy zimą dochodziły do minus 45-50 st. Cel. (…) Zimą śnieg zasypywał te domy i ulice. Trzeba było drążyć tunele, by móc się poruszać.
Teresa na miejscu podjęła pracę pielęgniarki w miejscowym szpitalu na oddziale chirurgicznym, a Marian kontynuował swoją, przy czym należy zaznaczyć, że, w przeciwieństwie do zesłańców, „wolni” za tę samą pracę otrzymywali 3-krotnie wyższe uposażenie i ponadto 10% od wynagrodzenia podstawowego za każde 6 miesięcy za kręgiem polarnym. Pracowali po 10-12 godzin dziennie, zatem czasu wolnego nie było wiele. Jednak gdy mogli, dużo czytali. Teresa również przygotowywała skromne posiłki, a Marian wkładał dużo pracy i pomysłów, żeby najlepiej przystosować mieszkanie dla rodziny.
Choć, mimo ubóstwa, trudnych warunków i braku innych Polaków, żyło się Teresie i Marianowi, dobrze, bo wspólnie, to owo szczęście zostało wkrótce całkowicie zburzone.
Urodził się nam synek wydawało się, że zdrowy i silny, tymczasem niestety była wrodzona wada niezarośnięcia kanału pachwinowego. Doszło do uwięźnięcia jelit i do zgonu. W warunkach normalnego szpitala, gdzie byli anestezjolodzy i chirurdzy to dziecko było do uratowania. Myśmy musieli go pochować w wiecznej „mierzlinie” /ziemia odmarza tylko na 50 cm/ i zostawić ślad naszego tam przebywania.
Miłość i wzajemne wsparcie sprawiły, że tej jedynej polskiej parze w okolicy udało się przetrwać ciężkie chwile.Do tego już w zimie 1953 r. dotarła do nich wieść o śmierci Stalina. Pełni nadziei czekali na wolność. Jednak amnestia została ogłoszona dopiero w 1954 r. A więc była jeszcze jedna zima. Ale po niej nastąpiło szczęśliwe lato, kiedy mogliśmy opuścić port Dudinkę i udać się Jenisiejem w górę rzeki w powrotną drogę do swoich.
Teresa i Marian po wielu ciężkich latach wrócili do Wilna. Marian mógł podjąć godną pracę, a Teresa wreszcie wrócić na tamtejszą uczelnię. W 1955 r. urodził im się syn Jurek. Rok później wyjechali do Polski w ramach łączenia rodzin. Teresa dalej wspomina:
Ojczyzna nas przyjęła gościnnie i serdecznie. Dano nam mieszkanie w mieście akademickim, gdzie ja mogłam skończyć medycynę i zdobyć upragniony zawód, a Jędrek mógł rozpocząć studia inżynieryjne.
W 1958 r. urodziło się małżeństwu Klimontowiczów drugie dziecko, Basia. Rodzice pragnęli wpoić dzieciom miłość do ojczyzny i tradycji. Teraz, już obydwoje pracujący w swoich zawodach, dbali o to, by ich pociechy były wykształcone i wychowane w wierze katolickiej.
Ostoję swoją Teresa i Marian znaleźli w Kicinie, gdzie parę lat budowali swój dom. Zamieszkali w nim w latach sześćdziesiątych, by, po powrocie z pracy, cieszyć się czystym powietrzem, niezachwianym spokojem i swoją obecnością. Tutaj też, w roku 1987 nastąpiła śmierć dziadka, którą babcia w cytowanych tu zapiskach wspomina następująco:
Byliśmy szczęśliwi, marzyliśmy, że po przejściu na emeryturę będziemy zawsze razem i praca już nas nie będzie rozdzielać. Los chciał inaczej. Tym razem rozdzielił nas na zawsze. Okrutna, podstępna choroba zabrała mi męża, a ja bezsilna patrzyłam jak on ode mnie odchodził i nie mogłam już go niczym zatrzymać, a moja wiedza na nic się nie przydała, żeby temu nieszczęściu zapobiec. To była cena jaką zapłacił za kopalnie na Workucie i przebywanie w promieniowaniu złóż Tajmirskich, a może też z przyczyn innych dla nas nieznanych. i niezrozumiałych. Ale ja dziękuję Bogu za tę szczęśliwe 36 lat małżeństwa i za to, że mnie oświecił w dokonaniu właściwego wyboru.
Zapiski babci zostały przez nią później zebrane w jednym autobiograficznym opowiadaniu. Zatytułowała je „Dobrowolne zesłanie”.
Dziadek ze mną na kolanach…
Czyli taki, jaki był sam. Niestety, nigdy naprawdę nie trzymał mnie na kolanach, nie zdążył. Umarł rok przed narodzinami mojej starszej siostry, która na jego cześć została nazwana Marianna, a dwa przed moimi. Mimo to, zdarzało mi się za nim tęsknić, za tym wspólnym siedzeniem właśnie, snuciem i słuchaniem opowieści. Przy okazji pisania tego artykułu miałam jednak sposobność wdrapać się na kolana reszty rodziny – bliższej i dalszej, oraz zasięgnąć ich wspomnień na temat ich ojca, teścia i wujka. Prócz rzeczonego życiorysu dziadka, pisanego, rzecz jasna, odręcznie (Zobacz, jaki charakter pisma, podobny do taty!) i wspomnień nieżyjącej już babci znalazłam mnóstwo zdjęć i zdobyłam wiele informacji – tych najciekawszych, bo nieoficjalnych.
Dziadek wychował się w rzemieślniczej rodzinie. Jego matka, Benedyktyna, była dokładną i cierpliwą gospodynią domową. Zaś ojciec Zygmunt był równie precyzyjnym i pełnym spokoju elektrykiem-konserwatorem. Najczęściej reperował telefony w banku, ale potrafił naprawić dosłownie wszystko. Dziadek musiał po nich odziedziczyć spokój ducha, wytrwałość, dokładność, oko do szczegółów i prac manualnych – podobnie zresztą, jak jego młodszy brat Roman, którego miałyśmy z siostrą szczęście poznać, i który zapewne nam trochę dziadka zastępował. Zobacz, jak dziadek segregował te zdjęcia – wszystkie klisze są chronologicznie ułożone, a fotografie podpisane – tym wszystkim się Marian zajmował – nie mogła się nadziwić mama, gdy pokazywała mi rodzinne pamiątki. W domu też wszystko zrobił, lubił majsterkować – dodała. A jak rysował! Wszystko by ci narysował – roślinki, zwierzątka, i jak dokładnie!, wszystko, jak żywe… – zawsze powtarza ciocia.
Był wrażliwy. Lubił słuchać muzyki. U dziadków zawsze słuchało się radia. Ojcu została ta miłość do muzyki – najbardziej lubił operę – wspomina mój tata.
Robił wspaniałe zdjęcia. To już sama mogłam zauważyć. Dużo się z nich dowiedziałam, ale jeszcze więcej obudziło to we mnie pytań. Moją uwagę przykuły przybliżenia na piękne rośliny, najczęściej na bez (czy lubił wąchać bez?), uchwycona żaglówka równo oświetlona przez słońce (czy długo czekał, aż żaglówka podpłynie pod słońce? właśnie, a czy lubił pływać?), i zdjęcia babci. Przeróżne, a wszystkie przepiękne. – Mamo, patrz, jakie zdjęcia dziadek robił babci. Musiał ją strasznie kochać, tak trafnie umiał uchwycić jej piękno. – A zobacz, jakie trzymał w portfelu! Kochał podróże. Zdjęcia z wycieczki po Polsce 1957 r. (motocyklem). Kiekrz – Kicin – Poznań. Krym ’59. Soczi ’64. Ja najbardziej lubię te z Kiekrza, gdzie jeździli całą rodziną.
Dokładnie i zajmująco opowiadał najbliższym dziadek przez ostatnie dni o sobie i o tym, co przeżył. Mówił o życiu, wojnie, złych, choć więcej o tych dobrych ludziach, których spotkał na swej drodze – i którzy są też częścią mojej historii. Dobrze jest poznać swoją historię, i swojego dziadka.
Irena Kasperowicz-Ruka dodaje, że Teresa Klimontowicz, z domu Sołłohub, była młodszą siostrą Olimpii Kasperowicz, mojej Mamusi. Ewa Klimontowicz, wnuczka Teresy, po zamążpójściu nazywa się obecnie Ewa Solovejus.